Kiedy jeszcze zajmowałam się pływaniem, zawsze starałam się pobić swój rekord. Współzawodniczki zawsze dostarczały tej ekstra motywacji, ale zmierzenie się z samą sobą wydawało się bezpieczniejszą opcją, nawet w tak rywalizującym ze sobą środowisku. Jak bardzo chciałam wygrać, tak bardzo chciałam pozostać lubianą.
Kiedy po raz pierwszy spróbowałam kolarstwa, mój trener i duchowy przewodnik powiedział przed pierwszymi zawodami: Kiedy stajesz na starcie, popatrz na inne zawodniczki i pomyśl „Macie przerąbane!”. Pomyślałam, że to wyjątkowo dziwna motywacja i potoczyłam się na linię startu, ale powtórzyłam jego słowa jeszcze raz w głowie i nagle olśniło mnie, jak dobrze pozbyć się wszelkich ograniczeń i móc skupić się na czystej rywalizacji, na sobie i pogodzić się z naturalną zawartością współzawodnictwa.
We współzawodnictwie albo wygrywasz, albo przegrywasz, nie ma nic pośrodku. Zawodnicy prezentują się z najlepszej strony, motywują się wzajemnie do przekraczania granic. Z tarczą czy na tarczy, zawsze staram się wynieść coś lepszego z każdego startu, staram się być lepszą. Pod tym względem, każda rywalka jest moim sprzymierzeńcem. Kiedy staję na starcie i uruchamiam swoją wewnętrzną rywalkę, jestem sprzymierzeńcem dla innych.
W profesjonalnym kolarstwie rywalizacja jest wszystkim, a cała moja dotychczasowa kariera polegała na obsesyjnym analizowaniu szczegółów, które miały doprowadzić mnie do zwycięstwa. Wiem, że na każdym zakręcie działa równanie matematyczne oparte o wytrzymałość włókien węglowych w mojej ramie i momentu sił działających na nie. Dostrzegam każdy milimetr i każdy niuans karbonowej konstrukcji. Ale czasem po prostu muszę porzucić zajmujący świat liczb i zależności i powrócić do czystej rywalizacji, by poczuć, że naprawdę żyję.
Na wzgórzach wybrzeża Pacyfiku poranna mgła zmiękcza światło i nasze głosy, kiedy razem ze znajomymi wjeżdżamy w rytm drogi, rozpoczynając dzień bez konkretnego celu. Odkrywamy nowe ścieżki, zakurzone i zapomniane, używane z rzadka, schowane gdzieś w środku lasów. Na takich rowerach, z takimi przyjaciółmi, każdy teren i droga są w zasięgu. Przepływamy ponad przeszkodami, straszymy pasące się bydło i raczymy się suchymi dowcipami na luźnych zjazdach. Walcząc z wiatrem od morza, napieram nie po to, by cokolwiek udowadniać, ale by odkryć limit swoich możliwości – niezmierzony i niemierzalny zarazem. To jednocześnie mordercze starcie, jak i element rozrywki, oczekiwany i witany z radością.
Nawet gdy szukam wytchnienia od swojej pracy, znajduję je na rowerze, gdzieś w trasie z przyjaciółmi, trwając w poszukiwaniach nowych wyzwań. Ścigamy się do granic miasta, do horyzontu, czy do tej linii, która zawsze jest zaraz za nim. Bez numerów startowych, bez punktów, bez nagród, bez litości.